Podczas Zjazdu Kaszubów w Kartuzach, który odbył się 8 lipca br., Ryszard Sylka otrzymał Bursztynową Klekę – wyróżnienie ustanowione przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie z myślą o samorządowcach szczególnie zasłużonych dla spraw kaszubskich. Przyznano je po raz pierwszy. Z laureatem tego wyróżnienia i wieloletnim burmistrzem Bytowa rozmawia Piotr Dziekanowski.
Pana rodzice to Kaszubi z ziemi kartuskiej. Jak trafili do Bytowa?
Rodzina ojca wywodzi się z Klukowej Huty. Nie było im lekko. Jego mama zmarła przy porodzie ostatniego dziecka w 1932 roku, dziadek zaś umarł w 1935 roku. Zostali sami, jedenaścioro dzieci, część niepełnoletnia. Zaopiekowali się nimi państwo Wilczewscy z pobliskiej Stężycy. Nie mieli dzieci, byli dosyć majętni, prowadzili bar i sklep. Rodzeństwo taty mieszkało dalej w Klukowej Hucie, starsi wychowywali młodszych, a Wilczewscy sprawowali nadzór. Po wojnie w 1946 roku ojciec jako szesnastolatek pojechał za bratem do Bytowa. Jego brat był stolarzem w Tuchomiu, dokąd trafił nieco wcześniej. Ojciec uczył się u niego stolarstwa.
A rodzina mamy?
W 1949 roku tata poszedł do wojska. Jak wielu Kaszubów wtedy, służył w kopalni ponad trzy lata. Po wojsku ożenił się z mamą, która wywodziła się z rodziny Bronków z Tuchlina. Po ślubie zamieszkali w Bytowie. Mama miała wtedy dziewiętnaście lat.
Gdzie w Bytowie zamieszkali?
Początkowo przy ulicy Ogrodowej. To był ciemny narożny pokój z kuchenką. W tym budynku, a stoi on do dziś, mieszkali jeszcze państwo Zdrojewscy, Mielewczykowie, Stolcowie i Sylkowie. Dobrze go pamiętam, było bardzo skromnie. W 1963 roku przeprowadziliśmy się do nowego bloku przy ulicy Szerokiej do dwupokojowego mieszkania.
Rodzice mówili po kaszubsku?
Od zawsze. Mama chętniej, tata po doświadczeniach w wojsku i w pracy przeplatał kaszubski z polskim. Jako że w szkole miałem problemy z nauką polskiego, bo też przeplatałem te języki, ojciec powiedział mamie: „Ni mòżemë gadac pò kaszëbskù”. Wtedy ojciec nałożył sobie ograniczenie i nie zwracał się już do nas, to jest do mnie i mojej siostry, po kaszubsku. Stąd moja młodsza o trzy lata siostra nie mówi w rodnej mowie.
Ale pan jednak kaszubił dalej…
Tak, z mamą. Kiedy ojciec zwracał się do niej po polsku, to odpowiadała po polsku. Jednak ze mną dalej rozmawiała po kaszubsku. I tak jest do dzisiaj. W zasadzie nigdy nie używaliśmy w naszych kontaktach polskiego. Co innego z tatą.
Rozmowy z mamą to był jedyny kontakt z kaszubszczyzną?
Wakacje i praktycznie każdą wolną chwilę spędzałem w Tuchlinie i Sulęczynie u rodziny mamy. To tam przede wszystkim ocierałem się o język kaszubski, bo tam w ogóle po polsku się nie mówiło. Starałem się mówić jak oni.
Wtedy czuł się pan Kaszubą?
Nie. Długo nie miałem kaszubskiej świadomości. Po prostu w rodzinie mamy rozmawiało się tak, a gdzie indziej inaczej. Ale ja nie miałem jakiejś refleksji na temat tego, że Kaszubi to coś specjalnego, innego. Zwłaszcza że wtedy w Bytowie taka sytuacja jak moja była czymś normalnym, oczywistym, dotyczyła bardzo wielu bytowiaków. Zaczęło mi coś świtać dopiero, kiedy rozpocząłem naukę w technikum rolniczym w Koszalinie. Nie mając świadomości, że moja mowa zawiera kaszubskie naleciałości, mówiłem, jak umiałem w bytowskiej polszczyźnie do swoich kolegów. Ci jednak pochodzili z innych środowisk. Pamiętam, gdy raz wróciłem do internatu, a oni zapytali: „Przywiozłeś coś?”. A ja im na to: „Tam w torbie macie kucha”. Oni: „Co?!”. No i zaczęło do mnie docierać, że coś ze mną jest inaczej. Takich sytuacji zdarzało się więcej, ciągle jednak jeszcze nie miałem pojęcia, że jestem Kaszubą.
Kiedy to się zmieniło?
Fascynowały mnie rolnicze krajobrazy, te łany, niwy, miedze. Po wojsku, kiedy pojechałem do Tuchlina, wyszedłem na jedną z gór i spojrzałem dookoła… Ten swojski widok mnie jakoś natchnął, obudził coś. Wtedy zaczęły mi się przypominać różne rzeczy – koledzy i z Koszalina, i z wojska. To był moment, kiedy zacząłem sobie zdawać sprawę, że należę do jakiejś innej grupy społecznej, mającej swoją specyfikę. Jednak nadal byłem daleki od społecznego działania w ruchu kaszubskim.
Za żonę wybrał pan jednak Kaszubkę…
Tak. Pochodzenie etniczne nie decydowało, choć pewnie nas zbliżyło. Jej rodzina mieszkała niedaleko Bytowa, pod Rabacinem, ale pochodziła z Piechowic na Zaborach i z Gliśna Wielkiego na Gochach. Co ciekawe, znaczna część rodziny żony mówiła o sobie Pomorzanie. To dało mi do myślenia, że Kaszuby też się między sobą różnią, bo moja rodzina uważała się za Kaszubów.
Kiedy zaczęła się przygoda ze Zrzeszeniem Kaszubsko-Pomorskim?
To była końcówka lat dziewięćdziesiątych. Pracowałem już wtedy w starostwie powiatowym. Poznałem fajnych ludzi. Początkowo, jeszcze jako nienależący do ZKP, zajrzałem na kilka spotkań. Spodobało mi się. Zwłaszcza to, że dbali o swoją tożsamość, tradycję. Umiałem przecież mówić po kaszubsku. Co prawda moja ciocia ze strony taty, gdy mówiłem w tym języku, radziła, bym dał sobie spokój. Nie wiem, czy wynikało to z tego, że w zasadzie używałem dialektu z Tuchlina, a ona znała kaszubski z Klukowej Huty, a może z tego, że pokazywanie się z kaszubskim uważała za niestosowne. Ale mnie imponował inny członek naszej rodziny, brat mojego ojca, który kaszubił na okrągło, niczym się nie przejmując. Chciałem się też nauczyć czytać po kaszubsku, a jakby dobrze szło, to jeszcze pisać. Zapisałem się więc na kurs. Co prawda zorganizowano go z myślą o nauczycielach, ale jakoś się wkręciłem. Prowadziła go w Bytowie Bożena Ugowska. Było nas ośmioro. To był zdaje się 2004 rok.
Trochę wcześniej zaczął pan organizować rozgrywki tradycyjnej gry karcianej – baśki. Od tego zaczął się jej renesans, z czasem zasady zostały znormalizowane, stworzono ligę… Baśkę poznał pan w domu?
Nie. Mój tata nie lubił kart, choć umiał grać. Czasem, gdy kogoś brakowało, brali go na czwartego, ale się krzywił. Co innego w Sulęczynie. Tam w latach sześćdziesiątych moje wujostwo regularnie grało w baśkę, wieczorami w święta albo po obiedzie w niedzielę. Wujowie grali w pańskiej izbie przy stole, a moi starsi kuzyni przy stole w kuchni. My zaś, ci najmniejsi, rozdawaliśmy karty na taborecie. Każdy z nas czekał, kiedy ktoś z wujostwa odejdzie od stołu lub nie będzie mógł przyjść, bo wtedy wzywali kogoś ze starszych kuzynów, tych od tego stołu w kuchni, bo wówczas zwalniało się przy nim miejsce i brali kogoś od nas, tych od taboretu. W 2001 roku pierwszy turniej zrobiłem na dziedzińcu bytowskiego zamku. Grających starczyło na cztery stoły. Rok później stawiły się już dwadzieścia cztery osoby. Graliśmy na żetony, co sprawiało kłopot. Zgadałem się więc ze starszym kuzynem z Sulęczyna Kazikiem Gawinem, jednym z tych od stołu w kuchni. Przyjechał na ten drugi turniej, a potem zorganizował podobny u siebie, na który mnie zaprosił, i tam zobaczyłem, że zamiast żetonów rezultaty zapisywane są na kartkach. Wziąłem od nich ten pomysł. Można było robić większe turnieje w prosty sposób. Zaczął pomagać też Kazik Kwidziński z Bytowa. Później rozgrywki zaczęły żyć swoim życiem, zwłaszcza kiedy świętej pamięci Mirek Ugowski wziął się do stworzenia zasad pierwszej ligi. Baśka obudziła we mnie jeszcze więcej kaszubskości.
W 2006 roku wygrał pan wybory na burmistrza ze Stanisławem Marmołowskim, również Kaszubą, również przychylnym sprawom kaszubskim…
Jeszcze przed wyborami musiałem obiecać znajomym, że nie zrezygnuję z nauki rodnej mowy. No i wróciłem. Dzięki kursowi zyskałem świadomość, że brakuje nam nauczycieli kaszubskiego, a były możliwości, by lekcje uruchomić w naszych szkołach. Coś trzeba było wymyślić. Mieliśmy takie nieoficjalne spotkanie z miejscowymi Kaszubami, którzy mieli nam podpowiedzieć, co robić. Poszedłem na nie z wiceburmistrzem Adamem Leikiem. Nasłuchaliśmy się trochę krytyki pod adresem gminy. W końcu zaproponowaliśmy, by kurs dla nauczycieli przygotował Uniwersytet Gdański. Ale usłyszeliśmy, że to nie będzie proste. I rzeczywiście etnofilologię kaszubską otworzono dopiero kilkanaście lat później. Ja jednak już tydzień po tym spotkaniu rozmawiałem z rektorem ówczesnej Akademii Pomorskiej w Słupsku Romanem Drozdem. Nie znałem go wcześniej, ale od razu zawiązały się między nami dobre relacje. Pewnie dlatego, że rektor, prywatnie zaangażowany w życie społeczności ukraińskiej, rozumiał, jakie mamy problemy jako mniejszość. Półtorej godziny później niemal wszystko ustaliliśmy i podyplomówka dla nauczycieli kaszubskiego ruszyła w Bytowie. Było kilka edycji, w których kwalifikacje zdobyli nie tylko bytowiacy, ale też szkólni z całych Kaszub. To było wtedy bardzo potrzebne. Miałem świadomość, że pieniądze, które otrzymujemy w ramach subwencji oświatowej z tytułu nauki kaszubskiego, powinniśmy wydawać właśnie na ten cel. Nie należy za nie robić innych rzeczy, pomimo że w sumie moglibyśmy. Dlatego kiedy dowiedziałem się, że Zarząd Główny ZKP szykuje watchdog na Kaszubach, początkowo się oburzyłem. Pomyślałem sobie: „No jak to, tak się angażujemy w nauczanie kaszubskiego, a tu jeszcze chcą nas sprawdzać?!”. Sądziłem wówczas, że tak jak my podchodzą i inni… Ostatecznie to zdopingowało mnie jeszcze bardziej, by wspierać nie tylko nauczanie rodnej mowy, ale też na przykład wydawnictwa. Pomagamy nie tylko przy albumach, ale i innych pozycjach.
Rozumiem, że przygody Bycia to jedno z takich wydawnictw?
Jeszcze w pierwszej kadencji szukaliśmy w Bytowie pomysłów na promocję, podobnie jak inne samorządy lokalne. Na hasło, na maskotkę itd. Pamiętam, że razem z Adamem Leikiem mieliśmy przekonanie, że nie stanowimy pępka świata, że trzeba pokazać ludziom, gdzie jesteśmy. Podczas moich wyjazdów do Fryzów, tych niemieckich i tych holenderskich, zrozumiałem, że Kaszuby są rozpoznawalne w Europie, tak jak właśnie Fryzja czy Katalonia – jako miejsca, gdzie mieszkają specyficzne mniejszości. Stąd hasło: „Bytów – miasto na Kaszubach”. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że przekazuję też informację w drugą stronę, na Kaszuby. Przecież jeszcze za czasów mojej młodości Bytów nie był kojarzony z Kaszubami. Pamiętam, że moja rodzina w Klukowej Hucie nie mogła zrozumieć, dlaczego mój ojciec i jego bracia osiedlili się w Bytowie, bo przecież to według nich nie były Kaszuby. No i w końcu nasze hasło może jest też czytane w Bytowie, choć zawsze jednocześnie podkreślamy, że nasza gmina ma charakter wieloetniczny. I dla wszystkich jest domem.
To wyszło przy okazji ustawiania dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości. W Bytowie stanęły jedne z pierwszych…
Wśród miast byliśmy pierwsi. Ustawiliśmy je w 2008 roku. To też pomysł z Fryzji, gdzie takie tablice widziałem. Są atrakcyjne dla turystów, mówią im, że znajdują się w specjalnym miejscu. Ale są też ważne dla nas, bo mówią nam o naszej tożsamości, o tym, kim jesteśmy. Wcześniej przeprowadziliśmy konsultacje społeczne. Z ponad trzydziestu miejscowości w naszej gminie pięć nie chciało podwójnych tablic. To pokazuje nasze zróżnicowanie. Uważam, że trzeba je zaakceptować, nie ma co się obrażać. My jesteśmy wielokulturową społecznością na Kaszubach.
Wróćmy do Bycia, bytowskiej maskotki…
Przed dekadą maskotki były modne. Miały je Kartuzy, Chojnice, Brusy, Lębork. Ogłosiliśmy więc konkurs. Wygrała maskotka wymyślona przez Olę Gliszczyńską. Wtedy kolegom z ratusza opowiedziałem historię dorobioną do Bycia przez Olę, że powstał z kasztana. A kasztanowce w dużej liczbie rosną na zamkowym wzgórzu w Bytowie. Koledzy z urzędu powiedzieli, że opowiadam jakieś bajki, bo to pasuje do każdego kasztanowca w kraju. Trudno się było z nimi nie zgodzić. Zacząłem się zastanawiać, jak się z Byciem przebić do szerszej świadomości. Pomyślałem, że trzeba napisać historię, która wszystko wytłumaczy i będzie związana z Bytowem. Padło na Anię Gliszczyńską z Lipnicy. Znałem ją jeszcze z kursów kaszubskiego. Bycio miał też stać się książeczką przydatną do nauki kaszubskiego. No i tak zrodziła się cała seria wydawana przez wydawnictwo ZKP. Jedyna taka na Kaszubach. Opowiada o Bytowie i okolicy, zabytkach, przyrodzie, jedzeniu. Ostatni, siódmy tomik, dotyczy Winony w USA, gdzie mieszka wielu potomków kaszubskich emigrantów. Dyrektor tamtejszego Muzeum Polskiego, który też ma kaszubskie korzenie, zakupił sto książeczek i sto maskotek, chce też innych bytowskich gadżetów.
Doczekamy się kolejnej części?
Doczekamy. Ale nie wiem, dokąd tym razem się Bycio wybierze. Czekam na podpowiedź. Warto też wspomnieć o autobusach miejskich, które ze względu na duże zdjęcie naszej maskotki na tylnej szybie bytowiacy zaczęli nazywać Byciobusami. W Gostkowie organizowany jest też konkurs o Byciu. Zainteresowanie nim naszych nauczycieli utwierdziło mnie w przekonaniu, że tego typu działania trzeba prowadzić dalej, bo pogłębiają naszą lokalną tożsamość. Myślę, że podobną popularność co Bycio zyska nasza bytowska wersja kaszubskich nut, napisana niedawno przez Olę i Darka Majkowskich. Śpiewaliśmy ją w Kartuzach na Zjeździe Kaszubów.
Tam też otrzymał pan Bursztynową Klekę. Czym jest dla pana ta nagroda?
Nie odbieram jej jako wyróżnienia osobiście dla mnie. Co najmniej połowa tych rzeczy, które wymieniono w uzasadnieniu, nie jest mojego autorstwa. To owoc pracy całego naszego bytowskiego środowiska. Mamy wielu ludzi, dla których Kaszuby są wartością. Jej pielęgnowaniu i rozwijaniu poświęcają swój czas, energię, pieniądze. Kaszubskość jest u nas żywa i ważna. Ta świadomość dodaje mi sił.
Kadencja burmistrza dobiega końca. Deklaruje pan, że kandydować po raz kolejny nie zamierza. Czy odejście z ratusza będzie oznaczało pożegnanie się z działalnością kaszubską?
Mam nadzieję, że nie. Choć jeszcze nie wiem, w co się zaangażuję. W każdym razie nie zamierzam rezygnować z członkostwa w ZKP.
Fot. Kazimierz Rolbiecki