Zaparkowałem. Powitał mnie P. Za nim drogę przebiegły dwa dziki, z czego jeden siwy w czarne plamy. P. nawet się nie obejrzał.
Zacznijmy więc od dzików.
Dziki, komary, bieliki
– Dziki były tu od zawsze, z tego, co mówią ludzie, i były także częścią mojego dzieciństwa – powiedział później. – Graliśmy w piłkę na przykład i… O, dziki przyszły. I nic z tego sobie nie robiliśmy, graliśmy dalej. Albo chodziło się po krzakach i ciągle je spotykało.
Niejaki pan Skorupka uratował jedną lochę, z wnyków ją uwolnił, czy jakoś tak – opowiada P. Miała na imię Balbina. Jak była młoda, biegała za nim jak piesek. Potem Balbina dorosła i najwyraźniej nie chciała u niego siedzieć w domu, poszła w krzaki. Ale była oswojona, więc podchodziła do ludzi i nikomu krzywdy nie robiła.
– Później się niektórzy jej bali, bo było to wielkie zwierzę – kończy wspomnienie P.
A jeśli chodzi o tę nakrapianą, siwą w czarne plamy, ludzie mówią, że kiedyś, jak jeszcze we wsi hodowano świnie, to czasem dziki się z nimi krzyżowały. Więc może to krzyżówka jest? Ludzie mówią, że krzyżówka.
A może kiedyś Balbina uwiodła jakiegoś knura we wsi, a ta nakrapiana jest, dajmy na to, jej wnuczką…? Swoją drogą ciekawe, czy ma powodzenie u leśnych odyńców ze swoją egzotyczną urodą. I czy inne lochy jej nie zazdroszczą.
Do dzików strzela się tu mniej niż w innych lasach w kraju, bo tu jest park. Wieś Lubin leży w bezpośrednim sąsiedztwie Wolińskiego Parku Narodowego. I nie tylko dziki są tu chronione.
– Z komarami dramat jest – mówi mężczyzna w roboczym drelichu. Za chwilę wejdzie na drabinę i będzie przycinał pnące się po ścianie rośliny w jednym z gospodarstw agroturystycznych. – Pryskać nie wolno, bo ptaki podobno zdychają, jak się nażrą opryskanych owadów. Tak mówi park. Dosyć już mamy tego parku. Do lasu nie da się wejść.
Rzeczywiście, taka prawda. Nie da się. Człowiek po kilku sekundach porusza się w chmurze insektów. Dowiem się później, że tak bywa, jak się wylęgną, trwa to jakiś tydzień czy dwa. Poza tym z komarami jest normalnie, jak wszędzie. Raz po raz miejscowi mnie przekonują, że ten wylęg, to jednak sytuacja wyjątkowa.
– To kto ważniejszy ma być, ludzie czy ptaki? – pan w drelichu za pomocą formuły retorycznej podsumowuje politykę Wolińskiego Parku Narodowego.
P. potem powie, że park narodowy nie ma najlepszych notowań we wsi. Ale nie dlatego, że chroni przyrodę, w tym komary. Coraz więcej mieszkańców wsi rozumie, że dzięki parkowi do wsi przyjeżdża turysta, inny niż do Międzyzdrojów, nie taki, który będzie leżał plackiem na plaży przez większość dnia i żarł kebaby i frytki. Taki bardziej aktywny, co pójdzie na szlak z lornetką, pojeździ na rowerze, zainteresuje się historią. To jasne, że gdyby nie było tu parku narodowego, to nie byłoby również i tego turysty. Sami mieszkańcy również coraz bardziej cenią las, lubią z nim obcować.
– To dlaczego parku się tu nie lubi?
– Bo trudno zrozumieć, o co chodzi w jego działaniach – tłumaczy P. – Na przykład wycina się sosnę, żeby sadzić buki, że to niby przywracanie naturalnego stanu. Tylko że ta sosna ma sto, dwieście lat, Niemcy ją sadzili. Rozumiesz… Prapolskie buki mają być zamiast niemieckiej sosny. Więc tnie się ją, drewno sprzedaje, wiadomo, o co chodzi.
I jeszcze kormoranów się tu nie lubi. Pogęgują sobie, jak się wsłuchać, to ten dźwięk dobiega od brzegu przez cały dzień i w nocy. Więc gęgają i srają na drzewa, które od tego usychają. Sterczą potem szare kikuty, doskonale widoczne od strony zalewu.
J. prowadzi własnoręcznie wykonaną łódź. Płyniemy przez część Zalewu Szczecińskiego zwaną Wickiem Wielkim, między wyspami, na których od wiosny do jesieni żyją sobie szczęśliwe krowy. Budowa łodzi trwała wiele lat na podwórzu, przy domu. J. jest facetem po siedemdziesiątce, zbudowanym z zasuszonych mięśni. Wygląda na takiego, co w życiu wie, czego chce, i osiąga swoje cele. Ma swoje zdanie. Wylicza, ile jeden kormoran zjada narybku, mnoży przez liczbę kormoranów. Wychodzą mu jakieś horrendalne ilości małych rybek, które nigdy nie dorosną, a przecież mogłyby trafić do sieci, a potem na patelnię.
Łódka mija rozstawione na drągach sieci rybackie. W Lubinie w porcie rybaczy pięć załóg, które poławiają na zalewie. To będzie kilkanaście osób.
– Kokosów z rybaczenia już nie ma, jak kiedyś, ale da się z tego dobrze żyć. Ryba jest – słyszę we wsi.
Tak, kormoranów się tutaj nie lubi, za te małe rybki i uschnięte drzewa. Za to poważa się bieliki. Jeden z nich towarzyszy nam podczas rejsu. J. pierwszy go dostrzega, ma przygotowane lornetki. Skrzydła, zwane niekiedy łopatami, nieruchomo tkwią, jakby oparły się o niewidoczne dla nas strumienie powietrza, stabilizując lot, niekiedy ptak kręci głową, na wietrze poruszają się jedynie sterczące lotki. Robi wrażenie ów „orzeł”.
J. z satysfakcją albo wręcz dumą spogląda w niebo.
W sąsiednich wsiach rybacy, zorientowawszy się, że bieliki przyciągają turystę, zrobili z nich biznes. Nauczyli te ogromne ptaki, że gdzie łódka na wodzie, tam ryba, więc warto podlatywać, im bliżej, tym lepiej. Dzisiaj z rybackich przystani można wyruszyć na turystyczny rejs, podczas którego bieliki fotografuje się z bliska.
Pamiętam, jak w Irlandii wsiadłem na podobną łódź, żeby podziwiać delfiny. Rejs trwał godzinkę, morskie ssaki podpływały do burty ku uciesze turystów, głównie z USA. Podpływały i jakby na coś czekały.
Tak czy inaczej, park narodowy chroni zarówno bieliki, jak i kormorany.
– Tak, to prawda – słyszę we wsi. – Park narodowy ma swoje wady i zalety.
Cmentarze. Węże. Chłopczyki
Postanowiłem, że wiejskie cmentarze odwiedzę o świcie. We wsi są trzy. Dwa poniemieckie i jeden współczesny. Te ewangelickie znajdują się po przeciwległych stronach ścieżki biegnącej za – również poniemieckim – neogotyckim kościołem.
Po jednej stronie ścieżki chowano ludzi od zawsze. Po drugiej stronie jest cmentarz choleryczny. W latach 1920–1921 hiszpanka bardzo mocno uderzyła w Lubin. To był czas rozkwitu cementowni. We wsi mieszkali robotnicy, stłoczeni w noclegowniach, między innymi w parterowym budynku, który stoi do dzisiaj. W jednym pomieszczeniu po kilka albo i kilkanaście osób. Zaraza mogła sobie pohulać.
– Zwróć uwagę, że ten choleryczny jest jakby mniej rozkradziony, zachował się w lepszym stanie. Jakby ludzie trochę bardziej bali się go dewastować – mówi P.
I ma rację. Choleryczny jest dzisiaj jakiś taki bardziej do odczytania, choć również i tu nie ma ani jednej płyty nagrobnej. Więcej też tu małych kwater, dziecięcych. Albo bardzo dużych, gdzie chowano zapewne całe rodziny.
P. chodzić po tym cmentarzu nigdy się nie bał. A sam cmentarz latem okazywał się całkiem przydatny.
– Jak jakieś dziewczyny przyjeżdżały, kolonistki na przykład, to po imprezie w nocy się je prowadziło na cmentarz, one się bały, więc się przytulały – śmieje się P. – Wiesz, o co chodzi… – dodaje zupełnie niepotrzebnie, bo wiem. P. zaś kontynuuje: – Tam wioskowe pijaczki lubiły pić piwo czy wino. Sam też, w czasach, kiedy nie chciałem, by rodzice widzieli, że piję piwo, tam chodziłem.
O świcie światło przedziera się przez korony drzew wąskimi strużkami. Cmentarze są ewangelickie, więc strażnikami pamięci o zmarłych, nie są ludzie, lecz drzewa. Rozsadzają betonowe obramowania grobów, rosnąc od kilkudziesięciu lat na szczątkach pogrzebanych mieszkańców wsi Lebbin. Autorytatywnie szumią w koronach: „Jeśli wy macie gdzieś pamięć o zmarłych, to wasza sprawa. Zabraliście płyty nagrobne do budowy swoich dróg i chodników. Zrobiliście dla nas miejsce. Teraz my swoimi korzeniami oplatamy to, co pozostało po Gertrudach, Johannesach, Friedrichach, Henriettach. I nie ważcie się tego w żaden sposób zmieniać”.
Potężne akacje, wyrosłe na szczątkach ludzkich, oplecione są zdrewniałymi wąsami bluszczu, które wyglądają jak węże wyhodowane na pniach. Będą syczeć ostrzegawczo do każdego, kto zbliży się z piłą lub siekierą.
P. przekonuje, że coraz więcej mieszkańców wsi jest za tym, żeby teren ogrodzić, jakoś zabezpieczyć, chociażby przed dzikami. Rzeczywiście, między pozostałościami po nagrobkach widać zbuchtowaną ziemię.
Temat powraca na zebraniach wiejskich. Władze gminy również zdają się dostrzegać tę potrzebę, mówią o szukaniu środków zewnętrznych. Bo oczywiście obawa jest, że trzydzieści czy pięćdziesiąt tysięcy wydane na zabezpieczenie poniemieckiego cmentarza komuś się nie spodoba i zacznie się krzyk, że jest wiele innych potrzeb.
– Na Wszystkich Świętych zawsze płoną znicze na naszych starych cmentarzach. Ile? No może kilka sztuk – mówi P.
Znajduję trzy wypalone znicze, a także trzy miejsca, w których rozkłada się między nagrobkami, zabarwiony na brązowo, papier toaletowy.
P. szedł kiedyś ze swoim bratem obok cmentarza, to było kilka lat temu, ich córki miały wówczas po dwa lata. Dziewczynki spoglądały w stronę akacji rosnących w nagrobkach. Ojcowie zapytali, dlaczego się wpatrują w cmentarne drzewa.
– Tam są chłopczyki – usłyszeli od córek. Obydwie dwulatki patrzyły bez lęku w to samo miejsce i z przekonaniem powtarzały, pokazując na cmentarz: – Tam stoją chłopczyki.
Ławeczka, Grodzisko, dziewice
Za cmentarzem cholerycznym – łąka. Ścieżka prowadzi do wzniesienia. Jasne jest, że tam musi być jakiś widok, bo widoki są tu wszędzie, gdzie tylko nie rosną drzewa. Potem się dowiem, że na to miejsce mówi się „ławeczka”. Za tą niepozorną nazwą kryje się nie tyle miejsce do siedzenia – choć owszem, znajduje się tu niewielka ławeczka – co przede wszystkim możliwość spojrzenia na „Europejski Krajobraz Roku 1993/1994”.
– A wiesz, że widok z Zielonki został uznany za najpiękniejszy widok na świecie? – słyszę od miejscowych.
Kilka nieścisłości. Nie na świecie, tylko w Europie, i niekoniecznie z Zielonki. Ale po kolei.
Ławeczka stoi na stoku Zielonki, szczyt wzniesienia położony jest wyżej. Być może w 1992 roku drzewa na szczycie były niższe i nie zasłaniały landszaftu, tak jak zasłaniają dzisiaj. Tak czy inaczej, z „ławeczki” widok jest bardziej spektakularny niż z samego szczytu Zielonki, reklamowanego w Internecie jak punkt widokowy must have.
Tytuł „Europejskiego Krajobrazu Roku” przyznaje Międzynarodowe Stowarzyszenie Przyjaciół Przyrody, które jest federacją 18 organizacji krajowych, skupiających razem kilkaset tysięcy członków. Organizacja promuje aktywny wypoczynek wśród przyrody, poprzez wędrówki, wspinaczki, narciarstwo, kolarstwo, kajakarstwo itp., ze szczególnym uwzględnieniem problematyki ochrony środowiska i kultury. Czyli wszystko to, co nie jest powszechnym w dobie globalnej turystyki (a raczej wyjazdowej konsumpcji) leżeniem na plaży i wlewaniem w siebie kolorowych drinków w resortach all inclusive. To stowarzyszenie jest potężną organizacją – dla przykładu austriacka Naturfreunde Österreich liczy 108 tysięcy członków, niemiecki NaturFreunde 85 tysięcy, holenderski NIVON – 33 tysiące. Wśród polskich członków tej organizacji jest między innymi nasze poczciwe i sędziwe PTTK.
To szacowne grono uznało, że krajobraz ujścia Odry, dokładniej rzecz biorąc – delty Świny, zwany Krainą 44 Wysp, czyli to, co dzisiaj widać z „ławeczki”, zasługuje na miano europejskiego widokowego hitu.
Jednak to nie z Zielonki i nie z „ławeczki” najlepiej widać wyspy na zalewie, ale z Grodziska usytuowanego w centrum wsi. Wstęp od godziny 10.00, bilet kosztuje 7 złotych. To główna tak zwana atrakcja turystyczna we wsi, tu się przyjeżdża samochodem, żeby wypić piwo albo zjeść obiad z widokiem, bo na ogrodzonym terenie znajduje się restauracja z tarasem. Parkuje się wzdłuż drogi, ale właśnie kończy się budowa eleganckiego parkingu w miejscu, gdzie kiedyś kopało się piłkę. „Ciekawe, czy będzie płatny” – zastanawiam się, spoglądając na cennik za patrzenie na widok z Grodziska.
Dlaczego Grodzisko? Bo w tym miejscu funkcjonował gród. Przeprowadzono badania archeologiczne, odkryto pozostałości najstarszego na Pomorzu kościoła (XII–XIII wiek), późnośredniowiecznej baszty mieszkalnej, groby z XIII wieku. Ale ludzie tu żyli znacznie wcześniej. Inne pochówki wskazują na tak zwane młodsze fazy wczesnego średniowiecza (do X wieku), odnaleziony zaś materiał ceramiczny potwierdza, że garnków używano tu już w X wieku. Czyli że zanim postawiono tu chrześcijańskie kościoły, nad okolicą górował posąg Świętowita. Prawdopodobnie oczywiście.
– Tu palono ogniska, kiedy od strony morza płynęły łodzie wikingów, w ten sposób ostrzegano kolejne warownie w głębi lądu – mówią miejscowi.
Podobno jeden z naukowców wykonał kiedyś eksperyment i w ciągu kilkunastu minut zdołano w ten sposób – paląc kolejne ognie – „ostrzec” miejscowości znajdujące się kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu. System alarmowy mógłby więc działać i dzisiaj, gdyby na przykład przestała działać sieć i telefony.
Czy rzeczywiście tak było, że wszyscy tu drżeli ze strachu przed wikingami? Archeolog dr Wojciech Filipowiak nie może tego wykluczyć, ale:
– W dziesiątym wieku tak samo wikingowie łupili południowe wybrzeża Bałtyku, jak i Słowianie łupili skandynawskie wsie i miasteczka – stwierdza.
Może więc ogniska palono, żeby zaprosić ziomków na ucztę po udanej wyprawie i złupieniu duńskich nadmorskich wsi i miasteczek? Skoro więc mamy budować mity, niech będzie, że nasi łupili, a nie byli łupieni. Wszak – zgodnie z obowiązującą narracją – czas już wstawać z kolan.
Trzymajmy się więc takiej wersji wydarzeń: pijąc duńskie piwo i czyniąc przegląd pojmanych do niewoli duńskich blond dziewic, mieli nasi przodkowie ładny widok na całą okolicę. Dokładnie taki sam, jak teraz, podziwiany z rozstawionego przez pracowników restauracji leżaka.
Dyskoteki, kolonie, łzy
W upalne wczesne popołudnie idę z A. przez wieś. Wracamy z obiadu z restauracji Pod Kasztanem, niegdysiejszego klubu Malibu.
– W Malibu była dyskoteka, był jeszcze Sekret i Hawana – relacjonuje A., który mieszka za granicą, ale dzieciństwo i młodość spędził tutaj.
Jednak najpoważniejszy był Żagielek. Dwie sale: barowa i do dancingu. Co sobotę striptiz. Przez bramkę wpuszczano tylko dobrze ubranych. Pan Zdzisław zwykł opowiadać o koledze z bazy rybackiej, który chciał wejść. A wracał prosto z roboty. Nie wpuścili go, bo miał poplamioną koszulę. Poszedł za budynek, zdjął koszulę, przełożył na lewą stronę, włożył z powrotem i wszedł bez problemu.
To były lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte.
Dzisiaj Lubin liczy sobie trzysta, sąsiednia Wapnica czterysta, razem będzie siedemset.
– Aż trzy knajpy w dwóch małych wsiach?
– Za mojej młodości, jak byśmy tak szli, jak teraz, mijałyby nas tłumy dzieciaków, młodzieży – odpowiada A.
W latach osiemdziesiątych we wsi mieściło się sześć ośrodków kolonijnych i jedna harcówka, w której odbywały się obozy. Potem ośrodki po kolei upadały, w połowie lat dziewięćdziesiątych funkcjonowały jeszcze trzy, może cztery.
Przechodząc przez wieś, mijamy te miejsca.
Jedno z nich to willa z ogromnym ogrodem wybudowana w 1895 roku, dzisiaj wyremontowana, wystawiona na sprzedaż. Kosztuje cztery miliony siedemset, kupujący zapłaci także za widok, bo z ogrodu doskonale widać wyspy, deltę Świny, Krainę 44 Wysp.
Do urządzonego dziś „na rezydencję” obiektu jeszcze w latach dziewięćdziesiątych przyjeżdżały dzieci pracowników Huty Katowice.
Opowiada P:
– Czekało się na lato, na kolonie, które do nas przyjeżdżały, sam wiesz… Dziewczyny przyjeżdżały. Na dyski się chodziło całe lato, piątek, sobota. A jak się z jakąś kolonią złapało dobry kontakt, to był mecz, grało się tam, gdzie teraz parking budują pod Grodziskiem. My kontra oni. Na drugi dzień rewanż. A potem były łzy rozstania. Pisanie listów. Przez dwa miesiące. Potem się zapominało i czekało na nowy sezon i nowe kolonie.
Drugi dom kolonijny mieścił się w przedwojennym hotelu.
– Robotniczym? – pytam P., mając na uwadze funkcjonującą tu wielką fabrykę cementu.
– Nie, takim eleganckim, dla przyjezdnych, ze sklepem kolonialnym, kawiarnią i własną palarnią kawy.
Bo trzeba sobie zdać sprawę, czym był Lubin przed wojną, za Niemca – tłumaczy P. Czymś zupełnie innym niż dzisiaj. Ale od początku.
Cement, ruiny, połamane kości
Johannes Quistorp. Uważa się go za jednego z pierwszych przedsiębiorców i przemysłowców na Pomorzu, który budował szkoły (jedną właśnie w Lubinie, w której dzisiaj mieści się dom dziecka), sierocińce, mieszkania dla robotników, założył kasę zapomogową dla wdów. Jednym słowem: dobry pan, filantrop.
W 1857 roku zbudował tu cementownię. Jak na owe czasy to było ogromne przedsięwzięcie.
– To była druga co do wielkości albo nawet największa fabryka cementu w Europie – oznajmia z przekonaniem P. Dodaje, że wówczas Lubin był dynamicznie rozwijającą się miejscowością przemysłową, a pobliskie Międzyzdroje były niewiele znaczącą wsią rybacką. Tym samym dziś Lubin ma – obok wypoczynkowego – charakter poprzemysłowy.
Widać to z wody. U dołu skarpy szczerzą się w stronę zalewu zęby ruin.
P. pokazuje archiwalne zdjęcia. W dzisiejszej ruinie można rozpoznać potężne budynki fabrycznych hal. Wyposażenie zabrali Sowieci w czterdziestym piątym, komin wysadzili, w sumie nie wiadomo, dlaczego. Bo mieli taki kaprys? Dodaje, że w latach dziewięćdziesiątych ruiny były dla niego placem zabaw.
– Bawiliśmy się w wojnę. Skakało się po tych ścianach. Z jednej na drugą. Ja, szczerze mówiąc, się trochę bałem to robić. Niejeden tam sobie nogi połamał. Ale był niejaki Skała. On cały czas się łamał i skakał dalej. Twardy był jak skała.
Wracając zaś do hotelu w centrum wsi, tego z kawiarnią i palarnią kawy: stał sobie elegancki, przyjeżdżali do niego zapewne różni dziewiętnastowieczni biznesmeni, żeby podpisywać kontrakty z cementownią i doglądać pracy robotników. Potem – w imię sprawiedliwości dziejowej – zasiedlały go dzieciaki ze Śląska z robotniczych rodzin, żeby móc całować się na cmentarzu i grać w piłkę z miejscowymi. Hotel – a raczej to, co z niego pozostało – stoi nadal w samym centrum wsi i straszy oczodołami okien, z których wyrastają młode drzewa.
Młode drzewa zasiedlają niejeden oczodół, niejedno gruzowisko. Przyroda zagarnia tu kolejne rewiry, niegdyś odrąbane od niej ostrzami siekier. Wiadukt kolejowy, szczelnie opatulony zielenią, udaje bramę wjazdową do wsi. Zwałowiska gruzu i pozostałości po cementowni, które posłużyły jako scenografia Kanału Andrzeja Wajdy (nie tylko miejscowym chłopakom ruiny cementowni kojarzyły się z bitewną scenerią), wyglądają niemal jak gołoborza w Świętokrzyskiem. Jakby były częścią wszechobecnej natury.
Dowiaduję się potem, że właśnie trwa rozbiórka ruin. Znalazł się inwestor, powstanie ośrodek turystyczny. Część ruin cementowni, najbardziej malownicza, ma pozostać ku pamięci. Pamięci o Johannesie Quistorpie, o Andrzeju Wajdzie i połamanych goleniach niejakiego Skały.
Kim jest P.?
Piotr Oleksy, tutaj wychowany, znany w Polsce głównie jako autor książek Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag oraz Naddniestrze. Terror tożsamości. Z zawodu analityk polityczny (starszy analityk w Instytucie Europy Środkowej) i wykładowca akademicki (doktorat w biogramie). Z charakteru i obejścia – entuzjasta i charyzmatyk. Z fizjonomii – inteligent w okularach z wysokim czołem i zakolami od nadmiernego ślęczenia nad książką.
Z kuchni Piotra rozciąga się widok na łąki, a za nimi widok „właściwy” – czyli WIDOK na deltę Świny i wyspy na zalewie (europejski hit 1992/1993).
– Zalew Szczeciński to nie zalew, tylko laguna, i tak należy o tym mówić i pisać – to powiedział naukowiec, który w Piotrze siedzi głęboko ukryty, rzadko się odzywa, ale przecież tam jest.
Piotr nie tłumaczy zawiłości różnic między zalewem i laguną, bo naukowiec ustępuje aktywiście, który teraz opowiada o tym, jak z grupą mieszkańców walczy o to, by we wsi nie stawiano budowli wyższych niż dziewięć metrów. Żeby nie zasłaniały widoku. WIDOKU. Przyznaje, że ta łąka przed jego oknem jest już podzielona na osiemdziesiąt działek budowlanych. Ale nie wierzy, że zostaną prędko zabudowane, bo nie mają drogi dojazdowej, podciągniętej infrastruktury. Nie wierzy albo nie chce wierzyć, że tu będzie Biedronka, tam Żabka, a tam carrington w kształcie odwróconej do góry dnem wanny z kolumnadą.
– Ta wasza wieś jeszcze nie wie, czym chce być. Sypialnią Świnoujścia, terenem poprzemysłowym, wioską rybacką, jednym wielkim ośrodkiem wczasowym, Międzyzdrojami bis czy mieściną wtuloną w przyrodę i park narodowy. Czy wszystkim naraz – stwierdzam.
To jest moja konstatacja po kilkudniowym pobycie w Lubinie. Zarazem jest to pytanie do Piotra.
– Wiesz, chyba masz rację – odpowiada krótko. To dziwne, wszak zwykle sylaby i słowa wydobywają się z jego ust jak naboje z karabinu maszynowego. Dodaje z namysłem: – Wydaje mi się, że my tu chcielibyśmy być turystyczni, ale w zupełnie inny sposób niż w Międzyzdrojach.
Mówiąc to, Piotr spogląda za okno, gdzie zieleni się łąka podzielona na osiemdziesiąt działek budowlanych.
Jakoś się dogadamy
Po zakupy do supermarketu – więc do Międzyzdrojów. A potem, z pełnym bagażnikiem, do centrum słynnego w Polsce miasteczka w poszukiwaniu bankomatu. Środek weekendu, żar leje się z nieba.
W Międzyzdrojach mieszka około sześciu tysięcy ludzi. Niewiarygodne to jest, gdy patrzy się na powstające tu dzielnice blokowisk, jak w kilkudziesięciotysięcznym mieście. Odwiedzających w sezonie (umyślnie unikam stosowania pojęcia „turysta”) amatorów plażowania jest w Międzyzdrojach ponad sto tysięcy.
Wychodzi, że na jednego mieszkańca przypada 16,6 tysiąca odwiedzających. Dla porównania: dla Sopotu wskaźnik ten wynosi 56, dla Wenecji 416 (przyjmując do obliczeń tylko mieszkańców historycznego centrum). Można by rzec, że Międzyzdroje są bezkonkurencyjne.
Gdzieś trzeba ich pomieścić – tych wszystkich spragnionych plażowania przybyszy. Hoteli jest kilkanaście, pensjonaty pękają w szwach, a coraz modniejsze stają się na Wybrzeżu apartamentowce w stylu condo. Tak zwane condohotele. Chodzi o to, że inwestuje się w mieszkanko w takim bloku, ono jest wynajmowane turystom, więc coś tam zarabia, a jak ma się ochotę, to można do niego przyjechać jak do siebie. Stąd właśnie nowe dzielnice w Międzyzdrojach, wyglądające jak mieszkaniowe. Bo mieszkaniowe to one nie są. Przez większość czasu owe apartamenty będą stały puste. Będą to dzielnice widma, żyjące przez dwa miesiące w roku. Ale zajmują przestrzeń, powodują, że miejscowość wypoczynkowa rozlewa się na wszystkie strony kosztem terenów zielonych, łąk, że krajobraz wiejski zmienia się w kompletnie zurbanizowany.
Międzyzdroje słyną z Alei Gwiazd – z tego, że celebryci odciskają tu swoje dłonie, potem się po tych odciskach depcze i ma się z tego radochę. I z tego słyną jeszcze, że niszczy się tu w zastraszający sposób nadmorską przyrodę, buduje deptak na wydmach, stawia hotele i budy z frytkami i kebabami jak najbliżej plaży. Przecież każdy ze stu tysięcy konsumentów chce konsumować wołowinę z surówką i sosem, a czynić to chce – co oczywiste – z widokiem na morze. Po to haruje jak wół, odkłada ciężko zarobione pieniądze, żeby tu przyjechać i przez kilka dni popatrzeć na morze, no tak czy nie? To czego się czepiam? Co w tym złego?
Jest i bankomat, po prawej stronie, przy chodniku. Skręcam w jakiś pełen wybojów placyk, podwórko takie. Zatrzymuję auto. Nagle zza węgła wyskakuje mężczyzna w żarówiastożółtej kamizelce.
– Parking tu jest, za godzinę postoju…
– Ale ja tylko chcę wypłacić pieniądze, zajmie mi to trzydzieści sekund, naprawdę mam za to panu płacić?
– Da pan coś na piwo, to jakoś się dogadamy.
– Naprawdę mam panu dać na piwo, żebym mógł tu stać przez trzydzieści sekund?
– Co się pan tak denerwujesz?
Rzeczywiście, ciśnienie mi skoczyło, chyba sczerwieniałem na twarzy. Nawet nie zauważyłem, że zacząłem na gościa krzyczeć.
Wypłaciłem pieniądze i z piskiem opon ruszyłem z powrotem. Jak najdalej od Międzyzdrojów. To znaczy wcale nie tak daleko, wystarczy siedem kilometrów, do wsi Lubin, z którą zdążyłem się już zaprzyjaźnić na dobre i na złe.
Uspokajają mnie ruiny cementowni, kojąco działa rudera po hotelu, dziwnie relaksuje zdewastowany cmentarz, spoglądam kątem oka w nadziei, że dostrzegę któregoś z chłopczyków, zwalniam, żeby nie wjechać w nakrapianą albo inną dziką świnię. W końcu obsiadają mnie komary, a na dodatek odkrywam obok mojej kwatery gniazdo szerszeni. I choć wszystko to mogłoby się wydawać byle jakie i nieatrakcyjne, to przecież jest na swoim miejscu, szczere i autentyczne.
Z tarasu mam widok na WIDOK. Niewielki co prawda, ale zawsze. No i w cenie noclegu, więc nie muszę dodatkowo płacić za patrzenie.
A sam widok, co tu dużo gadać, robi wrażenie.
Tomasz Słomczyński