Historia mojej współpracy z „Pomeranią” to jest historia mojej przyjaźni z Wojtkiem Kiedrowskim (Pomerania Nr 1/2024)

Z Kazimierzem Ostrowskim, współzałożycielem oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Chojnicach oraz wieloletnim dziennikarzem „Gazety Pomorskiej” i „Pomeranii” rozmawia Sławomir Lewandowski.

Dwudziesty siódmy dzień stycznia 1957 roku. Pamięta Pan tę datę?

Oczywiście, doskonale pamiętam tamten dzień. Wówczas w Chojnickim Domu Kultury odbyło się zebranie założycielskie miejscowego oddziału Zrzeszenia Kaszubskiego. Byłem prawdopodobnie najmłodszym uczestnikiem tego spotkania, bo miałem jedynie osiemnaście lat. De facto stałem się jednym z członków założycieli chojnickiego oddziału wówczas jeszcze Zrzeszenia Kaszubskiego.

Jak to się stało, że młody człowiek znalazł się tamtego dnia w gronie osób zainteresowanych działalnością regionalną?

Już w szkole średniej interesowałem się regionalizmem kaszubskim. Jako przewodniczący szkolnego kółka polonistycznego wygłaszałem referaty poświęcone Hieronimowi Derdowskiemu i Aleksandrowi Majkowskiemu. To było świadome i naturalne działanie, które doprowadziło mnie w tamto niedzielne przedpołudnie do Chojnickiego Domu Kultury. W tamtym okresie studiowałem i mieszkałem w Poznaniu, ale tego dnia akurat byłem w Chojnicach, co – jak wspomniałem na początku – pozwoliło mi współuczestniczyć w utworzeniu oddziału Zrzeszenia Kaszubskiego. Choć przez pierwsze lata, z uwagi na naukę, byłem mniej aktywnym członkiem, czasami nawet byłem wyłączony z bieżącej działalności oddziału, to w latach sześćdziesiątych mocno zaangażowałem się w pracę regionalnych struktur Zrzeszenia. Studiowałem później w Gdańsku, a będąc członkiem zarządu głównego, poznałem najważniejsze postacie tamtego okresu. Czułem się dobrze w tym środowisku. Dodam jeszcze, że na seminarium zgłosiłem się do profesora Andrzeja Bukowskiego i pisałem pracę magisterską o Janie Karnowskim, o jego dzielności literackiej w okresie międzywojennym. Gdański okres studiów zatem jeszcze bardziej pobudził mnie do działalności zrzeszeniowej.

Pana aktywność na tym polu widoczna była nie tylko w chojnickim oddziale.

Tak, to prawda. Już w 1958 roku zostałem delegatem na II Zjazd Delegatów Zrzeszenia Kaszubskiego, co było dla mnie wówczas dużą nobilitacją. W 1964 roku zostałem wybrany do Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i przez następne 40 lat – do 2004 roku – reprezentowałem oddział w Chojnicach we władzach Zrzeszenia. W latach 1980–1986 byłem – obok Wojciecha Kiedrowskiego – wiceprezesem ZKP, a następnie członkiem Prezydium. W tym czasie przyczyniłem się do powstania nowych oddziałów naszej organizacji, między innymi w Brusach, Czersku, Człuchowie, Lipnicy, Tucholi, utrzymywałem kontakty z Bydgoszczą i Toruniem. Jednym z ważniejszych przedsięwzięć w tym czasie były obchody trzechsetnej rocznicy odsieczy wiedeńskiej w Brzeźnie Szlacheckim i wybudowanie tam pomnika, w co byłem mocno zaangażowany. W Chojnicach z krótką przerwą byłem prezesem oddziału Zrzeszenia w latach 1977–2004, a potem przez dwie kadencje sekretarzem. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, podobnie jak oddziały w Gdańsku i Wejherowie, prowadziliśmy działalność wydawniczą. Jestem autorem dwóch opracowań historii ZKP w Chojnicach wydanych na pięćdziesiątą i sześćdziesiątą rocznicę powstania oddziału Kaszubskim jesteśmy ludem i Kto Kaszubą rodem. W ostatnich latach zająłem się pisarstwem historycznym, głównie dotyczącym ziemi chojnickiej.

Wróćmy jeszcze do genezy chojnickiego oddziału. To chyba nie był przypadek, że powstał tak szybko.

Gdy w listopadzie 1956 roku tworzyły się struktury Zrzeszenia Kaszubskiego w Gdańsku i w Gdyni, silnie uczestniczył w tym, związany z Chojnicami, Bernard Szczęsny, późniejszy prezes Zrzeszenia. Znał w środowisku chojnickim wiele osób, które później od strony ideowej tworzyły nasz lokalny oddział. Wymienię choćby Albina Makowskiego, Juliana Rydzkowskiego, Franciszka Pabicha i Stanisława Karpusa. Motorem działania był jednak Józef Osowicki. Myślę, że Bernard Szczęsny był tym, który zmobilizował środowisko chojnickich regionalistów do utworzenia oddziału już na początku 1957 roku.

Praca oddziału przynosiła owoce, ale była również druga strona medalu. Mam na myśli zarówno cenzurę, która nie pozwalała na swobodną twórczość, oraz wszelkie ograniczenia stawiane przez władze w stosunku do niezależnych organizacji.

Działalność chojnickiego oddziału to była regularna praca, choć byliśmy mocno ograniczeni, przede wszystkim przez panujący wówczas w Polsce ustrój. Nas nie interesowała polityka, ale polityka interesowała się nami. My chcieliśmy swobody kulturalnej, autonomii w prowadzeniu działalności, ale na to nie pozwalała ówczesna władza, dając temu niejednokrotnie wyraz. Musieliśmy tłumaczyć się z obecności z naszym sztandarem na pogrzebie Lecha Bądkowskiego w Gdańsku w lutym 1984 roku, na rocznicy zaślubin Polski z morzem w Pucku w 1985 roku, na której obecny byli również prymas Polski Józef Glemp oraz generał Wojciech Jaruzelski. Oczekiwano od nas także wyjaśnień, dlaczego poświeciliśmy nasz sztandar. Jako podmiot związany ze Zrzeszeniem Kaszubsko-Pomorskim byliśmy odrębnym ciałem i nie chcieliśmy się podporządkować, stąd takie sytuacje. To były trudne czasy, także dla mnie osobiście jako dziennikarza i kierownika oddziału regionalnego „Gazety Pomorskiej”, bo z każdego działania wykraczającego poza wytyczone przez władze granice trzeba było się tłumaczyć, a niekiedy ponosić konsekwencje.

Wybrał Pan zawód dziennikarza, bo…?

Lubiłem to. Zacząłem od pisania korespondencji do „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” w Bydgoszczy. Gdy inna bydgoska redakcja – „Gazety Pomorskiej” – szukała korespondenta w Chojnicach, zaproponowano mi, abym objął funkcję kierownika oddziału. Po kilkumiesięcznej pracy w bydgoskiej redakcji pod koniec 1966 roku przyjąłem tę propozycję. Oddział chojnicki obejmował powiaty sępoleński, tucholski i chojnicki. W 1975 roku po reformie administracyjnej i likwidacji powiatów zlikwidowano również oddział w Chojnicach. Wówczas redaktor naczelny „Gazety Pomorskiej” zaproponował mi etat publicysty. Miałem ten komfort, że mogłem pisać, mieszkając na co dzień w Chojnicach. Na początku lat dziewięćdziesiątych oddział został odtworzony i ponownie zostałem jego kierownikiem. Pracowałem w nim do emerytury w 1999 roku, w sumie w redakcji „Gazety Pomorskiej” przepracowałem trzydzieści trzy lata. Oczywiście cały czas byłem związany z „Pomeranią”.

Jak wyglądał początek Pana współpracy z naszym miesięcznikiem?

Trafiłem do „Pomeranii”, gdy była jeszcze biuletynem, a redaktorem naczelnym była Izabella Trojanowska. To były czasy, kiedy na każdy numer trzeba było zamawiać papier i oczywiście trzeba było mieć zgodę na jego druk. Pierwsze materiały wysłałem do redakcji w 1964 roku. Ze względów politycznych, bo tak trzeba to nazwać, biuletyn nie ukazywał się przez cały rok. W 1965 roku skontaktował się ze mną Wojciech Kiedrowski, który przejął od Izabelli Trojanowskiej funkcję redaktora naczelnego. Do druku wziął moją recenzję książki Walczący gryf Melchiora Wańkowicza. To był mój debiut na łamach ówczesnego „Biuletynu Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego”, który później za sprawą Stanisława Pestki zmienił nazwę na „Pomerania”. Wojciech Kiedrowski, z którym znałem się już dobrze z okresu mojego zaangażowania w działalność Zrzeszenia, podobnie zresztą jak z Izabellą Trojanowską, zaproponował mi wówczas stałą współpracę. Tak naprawdę historia mojej współpracy z „Pomeranią” to jest historia mojej przyjaźni z Wojtkiem Kiedrowskim.
Wojtek inspirował, podsuwał tematy, zachęcał do pracy, a jak trzeba było, to ponaglał. Pisałem reportaże, artykuły publicystyczne, podsuwałem również informacje o bieżących wydarzeniach z ziemi chojnickiej. Przez szereg lat byłem członkiem kolegium redakcyjnego – to były już lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Mogę powiedzieć, że byłem dość mocno związany w tamtym czasie z „Pomeranią”. Z okazji wydania w 1980 roku setnego numeru Wojciech Kiedrowski poprosił mnie o przygotowanie referatu „Pomerania” na tle czasopiśmiennictwa, który wygłosiłem na spotkaniu twórców literatury kaszubskiej w Gołuniu, a który ukazał się również w formie broszury. W latach siedemdziesiątych redakcja „Pomeranii” wspólnie z Zarządem Głównym Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego organizowała ogólnopolskie Spotkania Publicystyczne dla dziennikarzy interesujących się tematyką pomorska, kaszubską, morską… Przyjeżdżało na nie po dwadzieścia–trzydzieści osób z całego kraju. Odbyły się spotkania między innymi w Pucku, Władysławowie, w 1977 roku w Chojnicach. Ogłaszano wówczas rozstrzygnięcie konkursu na najlepsze publikacje, które potem były drukowane w „Pomeranii”. Dwukrotnie byłem laureatem tego konkursu. Moja współpraca z „Pomeranią” trwała ponad pół wieku, od 1965 do 2020 roku.

Czy Pana zdaniem „Pomerania” w latach PRL-u spełniała oczekiwania czytelników?

Zawsze z niecierpliwością czekaliśmy na „Pomeranię”, którą prenumerowaliśmy jako oddział. Ja również byłem i jestem nadal jej prenumeratorem, mam wszystkie numery od początku. Na pewno z uwagi na nieduży nakład liczba egzemplarzy, które docierały do Chojnic, nie była duża. Pismo krążyło więc po rodzinie, znajomych, podobnie zresztą działo się w innych partach. W ten sposób liczba czytelników była z pewnością kilkukrotnie wyższa niż nakład, choć z pewnością pismo nie trafiało do wszystkich. Czy „Pomerania” zaspokajała wówczas wszystkie potrzeby czytelników i środowiska kaszubskiego? Myślę, że pomimo iż „Pomerania” wypełniała swoją rolę, to w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wciąż istniało duże zapotrzebowanie na informacje, jakąś szerszą formę integracji. Trzeba pamiętać, że żyliśmy w erze, w której nie było Internetu, regionalnej telewizji czy lokalnego radia. Tę pustkę informacyjną, jak wspomniałem, wypełniała „Pomerania”, ale niemal do końca lat siedemdziesiątych ukazywała się w cyklu dwumiesięcznym, dopiero od 1979 roku przeistoczyła się w miesięcznik, co czytelnicy przyjęli z zadowoleniem. To był też okres, kiedy znacznie poprawiła się komunikacja wewnątrz środowiska kaszubskiego.

Za namową Edmunda Szczesiaka napisał Pan wstęp do publikacji, która ukazała się z okazji pięćdziesięciolecia „Pomeranii”. To bardzo merytoryczny, wnikliwy i zarazem interesujący tekst podsumowujący historię naszego pisma. Przytacza Pan wypowiedzi osób związanych z „Pomeranią”, które – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – punktują redakcję za to, czego w piśmie nie ma albo czego jest za dużo.

Izabella Trojanowska w jednym ze swoich artykułów twierdziła, że „Pomerania”, choć jest wizytówką ZKP, to jednak ma charakter elitarny, przez co nie trafia do szerszego społeczeństwa. Stanisław Pestka pisał z kolei, że „Pomerania” nie traktuje w dostatecznym stopniu problematyki współczesnej. Tadeusz Bolduan twierdził, że „Pomerania” powinna być bardziej uwspółcześniona w sprawach społecznych, powinna żyć tym, co się dzieje na Kaszubach, a nie tylko „literaturą”. Natomiast Feliks Marszałkowski dowodził, że pismo, które łączy członków Zrzeszenia, powinno jednak poszerzyć „kącik kaszubski”. Nie sposób nie zgodzić się z tymi opiniami, choć pochodzą z różnych okresów działalności redakcji. Dodałbym, że był okres, w którym „Pomerania” była zbyt monotonna i w pewnym sensie oderwana od spraw kaszubskich. Dzisiaj zaś słyszę głosy z bliskiego otoczenia, że „Pomerania” jest za bardzo kaszubska, że za dużo w niej języka kaszubskiego i kaszubszczyzny. Ja uważam, że dzisiaj „Pomerania” jest wyważona. Jest sporo odniesień do współczesności, do historii, do literatury, także do teatru. Również chętnie sięgam po „Stegnę”, którą uważam za bardzo potrzebne i wartościowe wydawnictwo.

Czy reforma samorządowa z roku 1998 roku sprawiła, że Chojnice stały się w pełni kaszubskim miastem?

Na to pytanie ciężko odpowiedzieć jednoznacznie. Z Chojnicami jest trochę tak jak z Gdańskiem. Gdy kilka lat temu decyzją ówczesnego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza na rogatkach miasta stanęły tablice z nazwą „Gdańsk stolicą Kaszub”, to wielu gdańszczan nie przyjęło tego pomysłu z entuzjazmem. Nie wspominam już o głosach z innych rejonów Pomorza. W każdym razie nie wszyscy gdańszczanie czuli się związani z Kaszubami, co można wytłumaczyć tym, że część ludności po 1945 roku napłynęła z innych regionów i nie utożsamiała się z wcześniejszą historią miasta, podobnie jak ich potomkowie. Tak samo jest w Chojnicach, gdzie wielu mieszkańców nie uważa, aby Chojnice były kaszubskim miastem. Tutaj również mamy przewagę ludności napływowej. W latach powojennych dużo ludności przybyło z dalszych regionów, co więcej – w latach siedemdziesiątych, gdy Chojnice się uprzemysłowiły, ponownie napłynęła duża liczba ludzi, między innymi z Wielkopolski. Oni nie czują się Kaszubami. Pamiętajmy też, że już przed wojną nastąpiła duża wymiana ludności. Przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości Chojnice zamieszkiwało około dziesięciu procent Polaków. Po 1920 roku większość rdzennych mieszkańców wyjechała w głąb Niemiec. Ich miejsce zajęli mieszkańcy powiatów kartuskiego, kościerskiego, ale również bardziej odległych stron. Część z nich zasymilowała się z miejscową ludnością. Po wojnie nie udało się tego zrobić, stąd duża część ludności nie czuje się Kaszubami. Nie wrośli w Kaszuby.

Pana przodkowie to jednak Kaszubi. Czy język kaszubski był obecny w Pana domu rodzinnym?

Moi rodzice pochodzili z parafii bruskiej – z Czyczków i Lubni. Wakacje spędzałem w Lubni u dziadków, potem u wuja – brata mojej mamy. Z kaszubszczyzną byłem osłuchany, ale niestety nie nauczyłem się na tyle, aby mówić płynnie po kaszubsku. Mój ojciec zmarł, gdy miałem cztery lata, nie wiem, czy rodzice rozmawiali ze sobą po kaszubsku. Moja mama ze mną i rodzeństwem rozmawiała po polsku, ale już ze swoim siostrami, które mieszkały również w Chojnicach, mówiła po kaszubsku, ale to była południowa kaszubszczyzna, dość spolszczona.

Gdyby miał Pan porównać dzisiejszy stan kaszubszczyzny z tym sprzed trzydziestu, czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, jak wypadłoby to porównanie? Jesteśmy na dobrej drodze?

Niepokojące jest to, co pokazał ostatni spis powszechny z 2021 roku. Nie wiem, na ile przedstawione opinii publicznej dane są wiarygodne, ale jeżeli są rzetelne, to faktem jest, że o kilkadziesiąt tysięcy mniej osób zadeklarowało tożsamość kaszubską niż miało to miejsce w poprzednim spisie. Jest to trochę niezrozumiałe, tym bardziej że obecnie więcej dzieci i młodzieży uczy się języka kaszubskiego. W związku z tym nasuwa się kilka pytań: To jest trwała tendencja czy jednorazowe zdarzenie? Czy za słabo oddziałujemy na młodych ludzi? Nie potrafimy ich przekonać do naszej regionalnej kultury? Patrzę również na nasz chojnicki oddział, gdzie średnia wieku jest dość wysoka, brakuje młodych ludzi chcących czynnie włączyć się w jego działalność. Może za mało uwagi poświęcamy młodym ludziom? Może należałoby podchodzić indywidualnie do osób, które zainteresowane są ruchem kaszubskim? Na pewno jest to temat do rozważenia dla władz Zrzeszenia.

Dziękuję za rozmowę.

Fot. Sławomir Lewandowski