Dominik Stoltman. Z Kaszub do Szkocji (Pomerania Nr 11/2022)

Wydaną w 1994 roku książkę Dominika Stoltmana Trust Me, You Will Survive (po polsku Zaufaj mi, przeżyjesz) otrzymałem w połowie lat 90. Ostatnio dowiedziałem się, że polski przekład wspomnień tego autora, pod takim tytułem jak powyżej, ukazał się w 2012 roku staraniem Stowarzyszenia Ekologiczno-Kulturalnego „Wspólna Ziemia” w Konarzynach. Autorką tłumaczenia jest Karina Gąsiorowska, a inicjatorem i redaktorem tej publikacji – Radosław Sawicki.  

Dominik Stoltman urodził się 12 czerwca 1921 roku w Łęgu w gminie Czersk w Borach Tucholskich. Jego rodzicami byli Leokadia i Bernard. Miał siostry: Marię, Zofię, Gertrudę i Łucję (franciszkanka) oraz braci: Brunona, Jana i Wiktora (franciszkanin, imię zakonne Szymon). Ze wspomnień wynika, że Stoltmanowie tuż przed wybuchem II wojny światowej przenieśli się z Łęgu do Powałek w gminie Chojnice na Kaszubach. Jaki był powód tej przeprowadzki? W Łęgu Stoltmanowie mieli firmę produkującą firany i sklep spożywczy. Jednak takich sklepów w tej wsi było dziewięć i już prawie nie mieli z czego utrzymać tak licznej rodziny.  

W Powałkach zamieszkali w posiadłości sióstr i braci matki. Matka bohatera wspomnień była akuszerką, wspomagała ludzi z domu dla ubogich, zapraszając ich na darmowe obiady. Wkrótce ojciec Dominika otworzył tam sklep. Jego pasją było myślistwo.  

Brat Dominika, Wiktor, 25 sierpnia 1939 roku otrzymał święcenia kapłańskie w zakonie franciszkańskim. Tuż przed wybuchem wojny przyjechał na prymicję do kościoła parafialnego w Krojantach, do którego należały Powałki. Mimo nalegań rodziny, by pozostał w Powałkach, Wiktor powrócił do głównej siedziby prowincji franciszkańskiej w Panewnikach niedaleko Katowic. Jak wspominał Dominik, po prymicji jego brat Jan wrócił do Wojska Polskiego, siostra Łucja do klasztoru w Pelplinie, a siostra Gertruda do pracy jako pielęgniarka w szpitalu psychiatrycznym w Kocborowie pod Starogardem Gdańskim.  

W przeddzień wybuchu wojny Dominik i jego brat Brunon na polecenie ojca ruszyli rowerami do Osiecznej po wóz wuja Andrzeja. Na miejscu znaleźli się w południe 1 września. W Osiecznej panował rozgardiasz – wspominał Dominik. Bracia postanowili wracać do domu – bez wozu. Niebawem znaleźli się w Czersku. Tam spotkali krewnych z Powałek, którzy powiedzieli im, że matka niedawno odebrała poród, a ojciec z ich siostrami Marią i Zofią ukrywa się przed Niemcami. Gdy polski strażnik zarekwirował Brunonowi rower, jechali dalej na rowerze Dominika. W okolicach Rytla natknęli się na okopy przepełnione żołnierzami niemieckimi. Zostali przez Niemców schwytani i przesłuchani. W końcu ich puszczono, bo sprzyjał im tłumacz, który prawdopodobnie mieszkał w okolicy Powałek i ich znał. Po jakimś czasie zatrzymali się w przysiółku Młynek, gdzie mieszkał ich wuj Jan. Zwierzęta były rozproszone na podwórzu, ale wuja nie zastali. 

Gdy wreszcie dotarli do domu, ujrzeli wielu żołnierzy i oficerów niemieckich. Nie było tam rodziców ani rodzeństwa. Za pośrednictwem tłumacza zostali skierowani do jednego z gospodarstw, gdzie mieli dostać niemieckie karty identyfikacyjne. Tam z kolei Niemcy rozkazali im iść po te karty do Chojnic, które leżały sześć kilometrów dalej. W mieście zostali schwytani i umieszczeni w celi więziennej.  

Następnego dnia z innymi więźniami musieli iść do oddalonego o piętnaście kilometrów Człuchowa, miasta na terenie Rzeszy zwanego wtedy Schlochau. Z grupą pięćdziesięciu więźniów zostali umieszczeni w dużym gospodarstwie rolnym i nadal nie dostawali nic do jedzenia. Było tam także około dwudziestu uwięzionych żołnierzy polskich – jeńców wojennych. Dopiero następnego dnia rano dostali jakiś posiłek. Po południu zapędzono ich do ciężarówki i zawieziono do jakiegoś obozu z drewnianymi barakami wojskowymi. Zostali tam poddani dezynfekcji.  

Potem przewieziono ich do obozu niemieckiego Grossborn (Borne Sulinowo). Tam także zostali umieszczeni w barakach. Po pięciu dniach pobytu w Grossborn znowu zostali wepchnięci do ciężarówek. Po dwudziestu minutach jazdy ciężarówka zatrzymała się na jakiejś stacji kolejowej, gdzie zostali zapędzeni do wagonów bydlęcych. Po dwudziestu godzinach zatrzymali się na pierwszym przystanku. Po trzech dniach podróży znaleźli się na terenie Bawarii. Po kolejnych godzinach pociąg zatrzymał się w Norymberdze. Tam zostali rozlokowani w obozie pod namiotami. Wśród wielu więźniów byli także Żydzi. W sumie w obozie tym było czterystu osiemdziesięciu pojmanych różnych narodowości. 

Po trzech miesiącach pobytu w Norymberdze zostali skierowani do jakiejś stacji na przedmieściach i znowu ulokowani w wagonach. Powiedziano im, że pojadą do domów, bo są mieszkańcami Pomorza, które kiedyś należało do Niemiec. Po kilku godzinach podróży pociąg zatrzymał się w miejscowości Hammerstein (obecnie Czarne). Tam znowu zostali umieszczeni w obozie pod namiotami.  

Kolejnym etapem podróży pociągiem były dla Dominika i Brunona Chojnice. Stamtąd więźniowie czwórkami szli trzy kilometry do budynku, gdzie mieścił się szpital psychiatryczny (Igły, część Chojnic). Przebywali tam niespełna dwa dni i zostali wypuszczeni na wolność. Dzięki matce i wujowi Frankowi pojechali do domu wozem konnym. Matka zadbała o to, by mogli najeść się podczas drogi do syta. 

W domu od rodziny dowiedzieli się o wielkim niemieckim ludobójstwie Polaków w Dolinie Śmierci pod Chojnicami. Po tygodniu od powrotu Brunona i Dominika Stoltmanowie spędzili święta Bożego Narodzenia – tego roku wyjątkowo smutne. Były jednak w rodzinie chwile radości, bo wrócił do domu Jan, żołnierz Wojska Polskiego.  

W nowym 1940 roku Dominik został przymusowo zatrudniony przy wyrębie drzew przez niemiecki urząd leśny. Brunona, ze względu na słabe zdrowie, zwolniono z tego obowiązku. Do Dominika natomiast do pracy w lesie dołączył jego brat Jan. W lutym wróciła do domu z Kocborowa ich siostra Gertruda. Opowiedziała o licznych morderstwach dokonanych przez Niemców na pacjentach szpitala psychiatrycznego. Nastoletnie siostry Dominika – Maria i Zofia – musiały pracować w gospodarstwach rolnych. 

Wiosną 1940 roku Dominik, który akurat był w Chojnicach, został niespodziewanie aresztowany przez Niemców. Takich jak on było ponad pięćdziesięciu młodych ludzi. Zostali wepchnięci do wagonów pociągu pasażerskiego, który ruszył w kierunku Gdańska. Ostatecznie dotarli do wsi Sztutowo nieopodal obozu koncentracyjnego Stutthof. Dominik z kolegą Bronkiem trafił do niemieckiego dużego gospodarstwa rolnego. Pracowali tam codziennie, oprócz niedziel, od siódmej trzydzieści do osiemnastej. Tam Dominik zaczął uczyć się języka niemieckiego.  

Pod koniec listopada Niemcy zwolnili go z pracy na gospodarstwie w Sztutowie. Skierowano go do innego gospodarstwa w okolicach Nowego Dworu Gdańskiego (wtedy Tiegenhoff). Po kilku dniach uciekł stamtąd. Na gapę dotarł pociągiem do Tczewa, a stamtąd, dzięki nieznajomemu mężczyźnie, który kupił mu bilet, pojechał do Łęgu. Udał się do domu byłej niańki Franciszki.  

Dzięki zaprzyjaźnionemu ze Stoltmanami niemieckiemu policjantowi Venzellowi ponownie mógł podjąć pracę w lesie pod Powałkami, ale nielegalnie. Potem został skierowany do pracy w gospodarstwie rolnym niemieckiej rodziny Wagnerów z trzema dorosłymi synami. Po jakimś czasie uciekł stamtąd do domu w Powałkach. Rodzice poradzili mu, żeby się ukrył w gospodarstwie wuja Franka w tej wsi. Matka dobrze znała Niemca, szefa urzędu pracy, który zezwolił, by Dominik przebywał w domu.  

Pod koniec 1941 roku cała rodzina Stoltmanów przyjęła trzecią listę narodowości niemieckiej. Jan, ze względu na to, że wcześniej służył w Wojsku Polskim, został wzięty do więzienia w Magdeburgu, gdzie miał pracować w fabryce lub na polu; przydzielono mu numer identyfikacyjny 3499.  

Dominik 23 czerwca 1943 roku otrzymał skierowanie do służby wojskowej w Wehrmachcie. Pożegnał się z rodziną i narzeczoną Ireną. Trafił do obozu Scharnhorst w Lüneburgu niedaleko Hamburga. Tam przeszedł rygorystyczne szkolenie żołnierskie. Po kilku miesiącach otrzymał urlop i przyjechał na dwa tygodnie do domu. W październiku 1943 roku ruszył z innymi rekrutami pociągiem przez Bremę, Oldenburg do Amsterdamu w Holandii. Ostatecznie znalazł się w Bergen (Mons) w Belgii. Tam mieszkali w bunkrach. Dominik był jedynym Polakiem wśród dwunastu Niemców. Chodził na patrole, a podczas jednej z wart zasnął i został nakryty przez swojego dowódcę. Skazano go na trzy miesiące więzienia w Hadze. Gdy wrócił do jednostki, czekały na niego listy od rodziny. Po pewnym czasie jako grenadier został ordynansem dowódcy, porucznika Schulzego, który wcześniej na froncie stracił oko. Zajmował się także jego psem, owczarkiem niemieckim, który wabił się Maks.  

Po jakimś czasie ponownie dostał urlop i przyjechał na krótki czas do Powałek. Odwiedził także brata Wiktora, który ukrywał się w okolicach Dąbrowy Górniczej na Śląsku. Później powrócił do jednostki. Po jakimś czasie, gdy zaczęli się zbliżać alianci, czekała go podróż pociągiem. Ruszyli w stronę Brukseli, zatrzymali się na jakiejś bardzo małej stacji. Dominik otrzymał karabin i rozkaz, by się okopać w jednym z miejscowych ogrodów. Po spędzonej tam nocy rano z innymi żołnierzami ruszył w nieznanym kierunku. Po jakimś czasie zauważył znak „Bruksela 6 km”. Tym razem ulokowali się w jakimś parku.  

W dalszą drogę ruszył 2 września 1944 roku, tym razem na rowerze, tak jak inni Niemcy. Jechali wzdłuż kanału zwanego Marche-les-Dames. W pewnym momencie w kole jego roweru przebiła się dętka. Wykorzystał to i udawał, że naprawia koło. Gdy inni żołnierze, którzy z nim jechali, oddalili się, Dominik czmychnął na bok. Trafił na księdza i dwóch belgijskich partyzantów. Księdzu powiedział, że jest Polakiem, katolikiem, i pokazał zdjęcie rodzinne z siostrą franciszkanką i bratem franciszkaninem. To spowodowało, że Belgowie nabrali do niego zaufania. Partyzanci zabrali go do obozu z wojskiem amerykańskim. Potem za sprawą żołnierzy belgijskich, którzy przyjechali do obozu w amerykańskich jeepach, trafił na pewną posiadłość. Belgijski dowódca zadecydował, że Dominik zostanie kelnerem w oficerskiej kantynie. Dominik zaczął uczyć się trochę języka francuskiego.  

Po jakimś czasie wrócił do obozu Amerykanów. Potem Amerykanie przenieśli go do miejscowości Le Havre we Francji. Było tam około tysiąca byłych żołnierzy Wehrmachtu. Nocowali w wielkich namiotach, podobnie jak w Norymberdze. Pewnego dnia na specjalnym formularzu mógł napisać list do matki. To właśnie matka, kobieta bardzo pobożna i rozmodlona, gdy go zabierano do Wehrmachtu, powiedziała znamienne słowa: „Synu, musisz wierzyć. Obiecuję ci, że przeżyjesz”.  

Pod koniec 1944 roku ludzie z tego obozu pomaszerowali w stronę zatoki Cherbourg. Tam weszli na pokład wielkiego transportowca. Po kilkunastu godzinach dopłynęli do portu w Dover w Anglii. Na początku 1945 roku Dominik trafił do miasta Forres w Szkocji. Tam zgłosił się na szkolenie jako pomoc medyczna w szpitalu polowym. Potem wraz z innymi Polakami przeniesiono go do wsi Inverarity. Nocowali w miejscowym zamku. Z rozkazu dowódcy Stoltman objął pieczę nad magazynami wojskowymi. Pewnego dnia otrzymał list od matki o śmierci jego narzeczonej Ireny. Zginęła od bomby zrzuconej z rosyjskiego samolotu. Matka w tym samym liście napisała również, że zmarł jego brat Jan. Dominik postanowił wtedy zostać w Szkocji.  

Któregoś dnia trafił do baraków wojskowych niedaleko Alnes, małej wsi w hrabstwie Ross-shire. Pracował tam z lekarzem w stopniu porucznika, Żydem, w przychodni obozowej, do której przyjeżdżali Polacy z okolicznych obozowisk. Później pracował z innym doktorem, kapitanem Zychem, też Żydem. Po jakimś czasie został asystentem dentysty, kapitana Friedmana. Wiele z nim podróżował, od obozowiska do obozowiska, między innymi w Forres, Elgin, Banff, Aberdeen.  

Ostatecznie Dominik Stoltman wojnę zakończył jako kapral w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Osiadł w szkockiej miejscowości Invergordon, gdzie najpierw pracował jako robotnik rolny, a potem przez wiele lat w miejscowej destylarni alkoholu. W lokalnej gazecie napisano: Dominik był uważany za pierwszego Stoltmana w Szkocji. Jako katolik należał tam do parafii św. Józefa. W 1950 roku ożenił się z rodowitą Niemką o imieniu Ruth. Z ich związku urodzili się: Sabine, Bernhard, Karen i Annette. Strony rodzinne Dominik Stoltman odwiedził dwa razy – w 1959 i 1960 roku, z żoną i dziećmi. Zmarł 25 stycznia 2005 roku, jak napisano w lokalnej gazecie – spokojnie w domu, w otoczeniu rodziny. Spoczął na miejscowym cmentarzu Alness. Jego wnukowie bracia Luke i Tom są dziś najbardziej sławnymi strongmanami w Szkocji.  

Stanisław Janke